niedziela, 2 czerwca 2013

końska dawka przygody - slogan z domków letniskowych w Borkach


akryl na pierze 29X42 cm

Tomaszów Mazowiecki 21.45 31.maj 2013 nieprawdopodobnie piękny czas, siedzę przy stoliku w patio jak w ogrodzie botanicznym we Wrocławiu. Światło dzienne już odeszło i pozostawiło po sobie ten piękny nieco mroczny smak. Przebijający się poprzez róże i rododendrony, kaktusy i cała masa innych nieznanych. Zaraz obok śpi Karinka, zaraz obok w zamyśle kuchnia, dalej łazienka i schody ku górze, tam zaś same łakocie od rana. Z targu pierwyj sort, pachnące, chleb masło, dziś ogórki małosolne, tatarek, żyć nie umierać. Dalej salooooun balkuuuuun, sala kanapowa z telewizorkiem, wszystko obwieszone moimi obrazami na pół z Jagodą i Karinką. Wyżej po drewnianych ale nie skrzypiących schodach pokój Andrzeja do pracy, dalej my ale tylko w zimę, ( w lato na samym dole na poziomie ogrodu albo nawet dwie stopy poniżej ) obok pokój w którym Basia śpi przez cały rok i już pokój Andrzeja i Maryni, dzielą więc nas dwa piętra. Tym bardziej zatem cisza 22 godziny ostatniej doby maja jest wyczuwalna na pulsie.
Co zapamiętam ze spływu że chciało mi się lać potworne, mijała kolejna godzina i nie było gdzie zacumować. Jako że płynęliśmy już drugi raz kajakami i pierwszy raz na rzece z nurtem szybko skumałem łatwiej zrobić do butelki. Nie było to łatwe. Musiałem paść na kolana. Wyznać że już dłużej nie mogę. Ku chybotaniu naszego kajaka. Kajak jak się wydaje jest miarą związku. Jak związek zgodny to daleko i szybko dopłynie do celu. Jeśli kłótliwy to każde po swojemu wiosłem, moczyć drugiego, i na konar. Pomoczą się zaraz, zmęczą. Kilka razy ich obróci, może i się pokłócą, a już na pewno zaciętość powita ich twarze bezpowrotnie. Aż do końca. Spływu. Czy to my… Ja i Karinka.  My też przecież płyniemy. Jak wszyscy którzy wpakowali się do kajaków w pary i w liczbie osiemnastu wyruszyli dziewiętnaście kilometrów spływu. Kręcąc wiosłami, mlaskając w Pilicy. Stępa galopujemy mlaskamy wiosłami. W upalnym słońcu które odmalowało czerwonym rakiem tu i ów na ramionach tatuaż z przesłaniem gorąco mi jak mi gorąco. Nasza grupa napędzana małą karaibską łodzią przewodnika z przodu i czerwoną latarnią kajakiem Jacka z tyłu, parła z nurtem w malowniczym szyku ludzi których łączy ten spływ i nurt. Jesteśmy mili dla siebie uprzejmi jak w kościele przy przekazywaniu znaku pokoju.  Ktoś przede mną mówi dać Ci do buzi i dzieli się z grupą swoją gorzką czekoladą.
Zmienił się szyk, ktoś powiosłował szybciej, kogoś zawinęło. Dość że po kilku godzinach mieliśmy grilla na cypelku. Starsi po pięćdziesiątce wódka, młodsi po czterdziestce piwko, reszta kiełbasa, woda i rozdziawione gęby. Na deser komary jak co roku a tego jeszcze bardziej.  My zaliczyliśmy tylko jedno zderzenie z konarem, które nas obróciło ale kadłub nam się nie przedziurawił, nie fiknęliśmy i w zasadzie można powiedzieć że dopłynęliśmy. Gdyby nie te ramiona i spalenie słońcem oraz zalany moimi łzami i wodą mój biedny aparat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz