czwartek, 7 listopada 2013

zgineły trzy kotki


akryl na papierze 15 X21 cm


Odwykłem już od biura, ludzi, korporacji. Od obiadów żenionych sodą, mocnych perfum, młodości na recepcji. Wziąłem freelanse trzydniowy w firmie w której kilka lat temu pracowałem. Teraz firma zmieniła nazwę.  Wskoczyłem na rower szas pars i na Mokotów do doliny po Albinie Siwaku. Pokołowałem aż znalazłem portiera którego zapytałem gdzie to jest taka firma. – Nie ma tu takiego, odpowiedział. Więc go wyprowadziłem i pokazuje mu ósma pozycja od dołu Darf FCB – mówię. Czarno na białym w sensie litery. – Panie nie Darf, tylko Draft. - To już lepiej jak kurier, od razu zapytać, gdzie tu taka firma z czarnymi literami, której nazwę trudno wymówić wtedy sprawa jasna. Ja wiem że ktoś nie wie. Ma rację myślę, moje przekręcanie liter mnie gubi. Mam jakiś taki jumping czy co, nie wiem o co chodzi, wiem że to komiczne. Robert już na stanowisku jest przede mną. 9.30 rozmawiamy. Co słychać, jak leci. Rozmowa miała płynąć wartko tymczasem ja zadaję jakieś głupie pytania o rodzinę dzieci jakby mnie przysłał Rydzyk. Dobrze że się znamy z dobrych lat, z Łodzi, z tego naszego Krakowa w którym nie tylko hejnał się urywa.
Piłkarzyki stoją jak stały, zakurzone jakby. Zmienił się photoshop teraz już na szósty. Akanci wszyscy pozmieniani, młodość tu i ów nadrabia wulgarnością. Bardziej kameralnie jest, z pięćdziesięciu sześciu zrobiło się osiemnaście. Michał kolega malarz w doskonałym humorze, Robert od piłkarzyków w jeszcze lepszym. Opowiedział mi historię z naszego firmowego wyjazdu. Byliśmy już solidnie zrobieni i było ogromnie wesoło, gdy nagle jedna z naszych wiodących koleżanek z menagmentu zechciała abym zrobił jej zdjęcie z jakimś krzesłem. Miałem wstać przejść parę kroków i zrobić zdjęcie, co było nawet trudne do wyobrażenia. - Jaśku czy możesz zrobić mi takie zdjęcie krzesła. –  Pewnie Kasia, odpowiedziałem bardzo chętnie, z przyjemnością, ale ja nie mam aparatu. Takim się sianem wykręciłem. Ot cały ja.
Dzisiaj Marcin z Robertem pojechali na miasto. Żartowaliśmy, że na łapankę. Zdaje się chcieli zapakować jakiegoś arta do bagażnika. Na łeb worek od kartofli i do bagażnika. A ja tymczasem siedzę i patrzę przez okno na daleką panoramę miasta. Na fortis bank, na sferię, na ruiny zakładu pracy chronionej.
Na recepcji Karolina zbiera na kotki. Patrzę na nią i widzę Ziomka. Widzę jej Tatę który pomagał mi suszarką od włosów reperować wciśnięte drzwi w mercedesie. Zresztą tamte czasy były pełne motoryzacji, miałem W 116. Kiedyś w garażu na Sobieskiego mieliśmy właśnie jechać nim na obiad. To był szyk. Nie wiem dlaczego ogromne BMW prezesa firmy, która zajmuje się gipsami zlało mi się ze ścianą. Gruchnąłem tyłem, poszła rejestracja, portier przyleciał już z telefonem przy uchu. Chłopaki poszli na obiad a ja do biura gipsów aby spisać co nastąpiło. — Ładny gips. Na szczęście prezes był wyrozumiały uznał że jeśli po badaniach wyjdzie że nic się nie stało wymieni rejestrację na własny koszt. To się nazywa wielka dusza.
Ale to były czasy. Wszyscy kupowaliśmy mieszkania, upijali się na łąkach a miasto było nasze. Dziewczyny też. Naciągały szminki na usta i stukały do nas obcasami. My tymczasem robiliśmy fikołki, paliliśmy cygara i omawiali na dole w open finance kredyty we frankach. Wielu z nas przeklina ten open fajans do dziś. To nie ważne zresztą, życie płynie wartko, koła się kręcą i o to chodzi... wyłącznie o to o nic więcej. Kleszcze niespokojne potargały sad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz