poniedziałek, 27 stycznia 2014

reminescencje



 Dla Magdy wyczekiwanie wiosny
 Na początku kwietnia w końcówce marca, w czasie kiedy zima na tyle już zeszła z pól i łąk że człowiek widząc to widząc już czuje że jego serce zaczyna chłonąć lato. W tym roku jednak zima nie chciała puścić wiosny. Trzymała ją na mocno za gardło w kleszczowym uścisku. Lodu już nie było ale woda w jeziorze na Zgierzu miała najwyżej 4 do sześciu stopni. Po długiej zimie Rysiu nie mogąc się już dłużej czekać, ubrał się w piankę i wyszedł na spotkanie wiosny, wyciągnął deskę, żagiel i maszt. Odprasował go w myślach i naciągnął na maszt. – Ot co. Mruknął podskakując z radości. Zaraz później postawił pionowo całość rozbujał i wskoczył. Złapał równowagę. Poszybował z wiatrem lekko hen. Tyle go było. Powiedział później jego kolega z jednostki.  – Dla mnie idealnie, mruknął Rysiu przeciągając kości jak to miał w zwyczaju. Na desce czuł wolność. Był bardzo postawny i mógłby grać Bonda w następnym odcinku. Jednak wybrał pokera i sport. Deska tymczasem nabierała węzłów w porywistym i dość jednak silnym wietrze. Coraz bardziej niebezpiecznym. W słońcu pruł jezioro i chłonął słońce które o tej godzinie dawało zapowiedź wiosny. – Coś dla mnie pomyślałaby Magda gdyby go wówczas znała. Magda wtedy patrzyła również w stronę słońca u siebie na balkonie. W domu rodzinnym okazałej Willi na Ligocie i również zastanawiała się kiedy przyjdzie wyczekiwana wiosna. Tymczasem na Zgierzu Rysiu osiągnął już takie oddalenie od brzegu, że mógłby zamknąć oczy i zdać się już tylko na prąd. – Najlepsze chwile przede mną, najlepsze chwile...  Zanucił sobie. W tym momencie otrzymał potężne uderzenie. Niespodziewane i nieobliczalne. Przyroda wzburzyła się wiatr stał się porywisty i wściekły jego gwałtowność wymknęła się spod kontroli.  nie obliczalnej przyrody. Wszystkie możliwe nuty utonęły w jednej chwili
jak świtezianka. Szykowała się monstrualna katastrofa na którą najmniej był przygotowany. Siła uderzenia sprawiła że deska zakoziołkowała kilkanaście metrów do przodu, a wyrwany maszt pociągnął go do wody. W takich chwilach traci się grunt i Rysiu go właśnie stracił. – Należało jak najszybciej dopłynąć do deski. Należy deska, rozpaczliwie kierował myślami i ciałem. Jednak szybko zorientował się że traci cenne siły na coś co nie jest pewne. Deska oddalała się dwa razy szybciej. – Czego mogę być pewien w takiej chwili. Spojrzał w stronę brzegu. Było lekko licząc kilometr i dwieście metrów. W linii która nie uwzględnia prądów. – W takiej chwili uwierzcie mi. Opowiadał później Rysiu na Hellu nad brzegiem morza wyświetla się wszystko przed oczami co doprowadziło do tego punktu i jeszcze wyraźniej wszystko co mnie może uratować z tego punktu. Wszystkie filmy i książki, wyszukiwarka przetrwania w kilka odnajduje i odświeża w pamięci każdą wzmiankę. Zimna woda, długie pływanie w zimnej wodzie...Już wiedział. Złożył się do spokojnego oddechu, bez nerwowych ruchów początkowo żabką później na plecach. W dwóch trzecich odległości zaczął znacząco słabnąć. –Jezu tak wygląda koniec. Odwrócił jeszcze na chwilę głowę przed zamknięciem oczu i zobaczył konar drzewa. Wydał mu się srogim katem który przetnie zaraz sznur gilotyny. – Dalej, co ma być. Konar sterczał niemo znad wody. A więc to może jest znak. Wdrapał się nań i skulił w piance aby tracić jak najmniej ciepła. Od tej chwili każda minuta znaczyła wieczność. Tymczasem w jednostce zaczęto się niepokoić gdyż zapowiadany najwyżej godzinny pobyt Rysia na jeziorze wydłużył się nieoczekiwanie do trzech godzin wszczęto poszukiwania. Objechano całe jezioro i go nie odnaleziono. Dość nerwowo dowódca jednostki przyjął tą wiadomość. – Jak to go nie ma, łódkę i na jezioro szybko. Zanim wyciągnięto, odpalono po zimie z garażu motorówkę minęła dobra godzina. Kolejna już czwarta godzina siedzenia Rysia na konarze. Był wystarczająco wyziębiony aby przestał na cokolwiek czekać i wystarczająco przerażony aby  wejść do zimnej wody ponownie. Dowódca patrzył na jezioro i zastanawiał się od której strony zacząć poszukiwania. – Nie dobrze jęknął, mój Boże ... Przepatrzył jeszcze raz linię tafli wody lornetką i zatrzymał na konarze drzewa który wydał mu się nieco bardziej wyższy tego dnia od wczoraj. Bardzo daleki czarny punkt – Może... pomyślał może tam. To był właśnie szczęśliwy kierunek i szczęśliwy koniec. Wyziębiony Rysiu na drugi dzień był już na nogach. Został mu po tym przeżyciu nieprawdopodobny spokój wewnętrzny. Nawet dzisiaj Rysiu opowiadałby tą przygodę ze szczególnym spokojem właściwym tylko dla ludzi którzy popatrzyli śmierci w oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz